Rozmowy z Krzysztofem Miklaszewskim...

Ministrant Kantora, czyli dar Krzysztofa Miklaszewskiego

Z Krzysztofem Miklaszewskim rozmawia Monika Małkowska
[„Życie Warszawy” 2001]

Nosisz na palcu sygnet… Z jakim herbem?

To Święty Krzysztof – mój protest przeciwko Watykanowi. W pewnym momencie zaczęto weryfikować świętych i Krzysztof został jako święty… zawieszony. A przecież tak wielu świętych jest mocno podejrzanych! Znam się na tym trochę, bo moją dziecinną pasją była ministrantura. Byłem jej fanatykiem, nie opuszczałem żadnej mszy od szóstej rano. Potem raptownie mi przeszło.

Czy praca z Kantorem była też rodzajem służenia do mszy?

Nie, on nigdy nie odprawiał mszy, to raczej były nieszpory, które mają luźną strukturę i czasem trudno się w nich połapać. Zupełnie jak w… kościele. Pamiętam wiele przypadków, kiedy księża przychodzili na nieszpory na kacu i mylili koniec z początkiem. Na nas, profesjonalnych ministrantach, spoczywał obowiązek ratowania sytuacji. Oczywiście, te skandale nie umykały uwagi dewotek, bo to też były profesjonalistki.

Ale chyba nie ministrantura doprowadziła Cię do „Cricot 2”?

Niezupełnie. Raczej to wina… rodziny. Moja mama grała w „Cricot 1”, w „Mątwie” w 1933 roku, razem z Jaremianką, Wicińskim i całą tamtą awangardą. Po wojnie Jaremianka przychodziła do nas prawie codziennie, rozmawiała z mamą o sztuce. Ja, mając cztery – pięć lat przysłuchiwałem się tym rozmowom. Kiedyś usłyszałem, że mama pyta o jakiegoś Kantora. Na to Jaremianka, z właściwą sobie dezynwolturą, odpowiedziała: „Ten ch…?” Jakiś czas potem, podczas bardzo szacownego zgromadzenia profesorstwa medycznego w naszym domu, szef mojego ojca znów zapytał o Kantora. Wychyliłem się spod stołu i powtórzyłem słowa Jaremianki. Moja matka była silną kobietą i kiedy rzuciła mną o podłogę, na zawsze zapamiętałem nazwisko Kantora. Jego samego zobaczyłem dopiero w 1969 roku…

Chyba nie od razu widziałeś w nim mistrza?

Nie, wtedy przeżywałem inną pasję, którą znalazłem dzięki kontuzji mięśnia nogi…

Kontuzji doznałeś służąc do mszy, czy powtarzając słowa Jaremianki?

Biegając. Przez kilka lat moja wielką pasją był sport. Nie robiłem niczego innego, tylko biegałem w kółko po stadionie lub po przy-krakowskich lasach. Potem grałem w piłkę, zajmowałem się szermierką, przez 4 lata uprawiałem floret. Z powodu kontuzji nie pojechałem na Olimpiadę w Tokio w 1964 r.

To przecież nie pasja, tylko zawodowstwo.

Taką mam naturę, że każdą pasję muszę doprowadzić do stadium profesjonalizmu. I za wszystko muszę zarobić pieniądze. Nawet służenie do mszy nie było gratisowe. Byłem tak dobrym ministrantem, że wypożyczono mnie od kapucynów do franciszkanów… Dlatego nikomu nie zazdroszczę zdobytej fortuny: jeżeli coś robi się profesjonalnie, człowiek musi umieć wymóc godziwą zapłatę. „Bóg zapłać” nie na długo starcza.

Myślałam, że rozmawiam z fanatykiem teatru, a mam przed sobą cynicznego pragmatyka. Kim ty właściwie jesteś?

Mam dwoistą naturę, jak na Bliźnięta przystało. A teatr stał się moją pasją zaraz po sporcie. Jak do tego doszło ? Najpierw działałem w klubach studenckich, a dopiero potem zakładałem teatrzyki studenckie, podziemne, naziemne, piosenki, poezji, aż doszło do mojego przystąpienia do Teatru STU. Było to w roku 1967. W 1970 i 1971 r. napisałem dla tego teatru scenariusze słynnych już wtedy – od razu dwóch rewolucyjnych spektakli publicystycznych czyli „Spadania” i „Sennika polskiego”. Po czym mając świadomość, że teatr faktu żyje bardzo krótko, bo jest typową… muszką jednodniówką, uciekłem stamtąd. A mój szef – Krzysztof Jasiński zaczął robić karierę typu, jaka mu zupełnie kiedyś nie odpowiadała i którą zwalczał: wszedł w oficjalny obieg PRL-owskiego establishmentu.

Uważasz więc, że pasja nie może się nigdy przerodzić w działalność oficjalną?

Pasja musi wynikać z zainteresowania i nie wiązać się w ciągłość. Taką postawę zawdzięczam świetnym nauczycielom. Najlepszym z nich jest życie. Rzadko kiedy udawało mi się do końca realizować pasje. Zawsze w szczytowym momencie następował kryzys. W czasie gdy Teatr STU zaczął odnosić sukcesy, przestała mnie interesować współpraca z Jasińskim. Szukałem w teatrze widowiska, albo autorskiej propozycji, wykraczającej poza nudę konwencji.

Dlatego znalazłeś się w zespole Kantora?

Miałem z nim zrobić wywiad dla „Magazynu Kulturalnego” – to był taki krakowski kwartalnik. Wszyscy bali się Kantora, a ja się sam zgłosiłem. Z tego wynika moja kolejna pasja – znalazłem się w telewizji i zrobiłem pierwszy polski film o Tadeuszu Kantorze pt. „Szatnia Kantora”. I znowu przez przypadek, kiedy Kantor wyrzucił kilku aktorów, zostałem u niego aktorem.

Nie bardzo przydało ci się wykształcenie polonistyczne ani historyka sztuki…

Przeciwnie, dzięki znakomitym profesorom – Kazimierzowi Wyce, Henrykowi Markiewiczowi i Marii Dłuskiej moją pasją stało się pisanie, a także uległem fascynacji prozą Schulza. Po tym przeskok do Kantora był czymś naturalnym. Kantor, co udowodniłem w „Umarłej klasie”, wiele wziął z Schulza i to stało się powodem naszego późniejszego konfliktu.

Nim na dobre zacząłeś swoją przygodę z „Cricot 2”, przez jakiś czas pracowałeś na UJ jako asystent Wyki…

Przedtem jeszcze, będąc na czwartym roku polonistyki, rozpocząłem studia na historii sztuki u Karola Estreichera. Sport był wtedy naszą wspólną namiętnością – Wyki, Estreichera i moją. Razem chodziliśmy na mecze piłki nożnej i staraliśmy się zdenerwować bramkarza przeciwnika Cracovii, żeby puszczał gole.

A co obecnie najbardziej Cię emocjonuje? Jakiego przeciwnika starasz się wyprowadzić z równowagi?

Chcę zakończyć cykl książek o Kantorze. Teraz piszę ostatnią, zatytułowaną Kantor od kuchni. Będzie chyba skandalem towarzyskim, ponieważ piszę z prawdziwymi nazwiskami. Ukazując Kantora anegdotycznie, jako pasjonata, opisuję śmieszne sytuacje, które jego obecność po prostu wytwarzała. Wszyscy zastanawiają się, jak myśmy wytrzymywali u takiego potwora, jak Kantor? Dzięki temu się udawało, że nie traktowaliśmy go do końca poważnie.
Czasem robiliśmy mu specjalnie na złość, aranżowaliśmy nawet sytuacje, które były wprawdzie zupełnie w jego stylu, ale to jemu dawały… w kość.

To był powód, że opuściłeś „Cricot 2”?

Nie tylko. Miałem absolutnie dość i Kantora, i Cricotu: grałem tam prawie 15 lat, ile to spektakli – chyba kilkaset, a ile prób… Ponadto zdążyłem już zrobić dokumentację wszystkich spektakli Kantora, a jeszcze wywiady, rozmowy, relacje z całego świata… A jeszcze… 30 programów telewizyjnych i 10 filmów dokumentalnych. Dość, dłużej nie nosić „etykietki Kantora”.

Ciekawe, jak Mistrz na to zareagował?

Był strasznie na mnie zły, ale tylko dlatego, że odszedłem sam, na własną prośbę. A przecież to, że mnie zmusił, abym został u niego aktorem, było jego zwycięstwem. Ale już to, że nie on mnie wyrzucił (co miał w zwyczaju), tylko sam odszedłem, odczuł jako klęskę…

16 kwietnia minęła kolejna rocznica urodzin Tadeusza Kantora. Czy uczciłeś ją w jakiś sposób?

Tak – opublikowałem kolejny bardzo kontrowersyjny, bo znowu trochę „obnażający” go tekst. Obnażający, ale – nadal – budujący jego wielkość.