Raptularz

Krzysztof Miklaszewski

Krzepiące nauki pierwszej dekady Krakowskiego Festiwalu Piosenki
(1962–1972)

Każda piosenka niesie ze sobą nieustający dylemat: ważniejszy tekst czy muzyka, a może najważniejszy – wykonawca.

Historia krakowskiego Studenckiego Festiwalu Piosenki (taki jest bowiem współczesny szyld tej ponad półwiecznej podwawelskiej konfrontacji) uczy, że tego dylematu uniknąć się nie da. Dowodem – trzecia już obecna nazwa (Studencki Festiwal Piosenki) tych – obarczonych wieloletnią tradycją piosenkarskich – zmagań.

Zaczęło się przecież w roku 1962 od skromnej wizytówki: Ogólnopolski Konkurs Piosenkarzy Studenckich, obowiązującej lat sześć (do roku 1967). Po rocznej przerwie, wynikłej z sytuacji pamiętnych – nie tylko dla środowiska wyższych uczelni – gorących dni 1968. Konkurs wystartował już w roku 1969 jako Ogólnopolski Festiwal Piosenki i Piosenkarzy Studenckich i trwał tak kilka dekad, aż organizatorzy „uprościli” szyld do obecnie obowiązującego tytułu.

Czy ta historyczna glosa ma dziś jakiekolwiek znaczenie? Odpowiedź na to pytanie, wynikające z pewności sceptyka, że przemiany nazwy nie mogą mieć jakikolwiek wpływu na charakter artystycznej konfrontacji, jest jednak w przypadku historii tego krakowskiego święta piosenki – co najmniej zastanawiająca. I to w kilku – istotnych dla zrozumienia kultury polskiej – aspektach.

Otóż pierwsza wersja Festiwalu zakładała „łowy” na nowe talenty wykonawców jako antidotum na socrealistyczno-komercyjny rynek estrady PRL okresu „naszej małej stabilizacji” (tak bardzo trafnie nazywał początki lat 60. w Polsce – Tadeusz Różewicz).

I to założenie zostało zrealizowane w 100 procentach. Pobieżne bowiem, nawet bardzo, spojrzenie na listy laureatów pierwszych sześciu konkursów krakowskiego festiwalu, wystarczy, by brzmiące – jak „socrealistyczne przechwałki” – uogólnienia, „ciałem się stały”. Nazwiska: Ewy Demarczyk (1962), Zdzisławy Sośnickiej (1964). Urszuli Sipińskiej (1965), Maryli Rodowicz czy Marka Grechuty (obydwoje – laureaci z roku 1967) mówią o tym przecież same za siebie.

Co więcej: zwycięzcy krakowskiej, dorocznej, konfrontacji szybko potrafili zdominować i zastąpić „zgrane” już gwiazdy obydwu liczących się w kraju Festiwali Piosenki: Opola i Sopotu. Kraków – zatem – stał się pracującą bez przerwy – na konto polskiej piosenki – „kuźnią” piosenkarskiej zmiany pokoleń.

Początkowo – kreacja wykonawców „nowej fali”, którzy doszli go głosu – dokonywała się kosztem… piosenki. Było to zwłaszcza w latach 1964–1966. O młodych – „przedwcześnie podstarzałych” pisałem w roku 1966, relacjonując na łamach tygodnika „ITD” V Ogólnopolski Konkurs, by swoim „traktacie o demonach” gromić tekstowych grafomanów w stylu:

Przykład 1 – utwór Babciu

Babciu, do ciebie okrutną prośbę mam /jodłowanie/
Pozwól mi z Wojtkiem pójść na ten wielki bal /jodłowanie/
Babciu, przyrzekam: ja grzeczna będę tam /jodłowanie/
Tylko do tańca wielkie ciągotki mam /jodłowanie/
Babciu, ja tańczyć chcę do utraty tchu /jodłowanie/
Mogę? Ach, ślicznie dziękuję Babciu – Ci /jodłowanie/

Przykład 2 – utwór Wiatr przypomina mi siebie

Szczęście było już tak blisko
Miałam Ciebie, miałam miłość
Miałam wszystko
Teraz tylko ból i rozpacz
Twoją postać kreślą mi

A za oknami znowu mży
Na parapet upadł liść
Nie wiem, jak to stało się
Że mi wiatr odebrał Cię

Przykład 3 – utwór Dobrze być dzieckiem

Gdy załatwię coś wreszcie i wracam do domu
Głowa boli i męczy mnie zgaga
Zły na świat cały, ja – szary homo
Na cywilną zdobywam się odwagę i… myślę
Że tak dobrze być dzieckiem, mieć śliniaczek i rower,
Nic nie wiedzieć o strencie, o sprawach tureckich,
O stosunkach takich i owych,
Nic o stopie życiowej, o napięciach anody,
Co to jest „lebensraum”,
Do pierwszego jak żyć,
Brać po prostu od taty pieniądze na lody,
Ach jak dobrze: dzieckiem być.

Pamiętając wysokie loty I Przeglądu, w którym królował wyrafinowany repertuar Ewy Demarczyk i muzyczne odkrycia Zygmunta Koniecznego, piętnowałem wtedy te teksty. Teksty, do których miałem dostęp jako bardzo „seriozny” sekretarz Konkursu, przypominam w całej ich „rozciągłości”, aby moje „oskarżenia” nie zabrzmiały jako gołosłowne pomówienia. Przed laty czyniłem to w nadziei, że dziewczęco-młodzieńcza grafomańska „wysypka” tekstowa, zrodzona – zresztą – pod wszech-możnym wpływem radiowej profesjonalnej produkcji tych czasów, szybko zniknie.

Podobnie było z muzyką. Zwłaszcza, że roku poprzedniego [1965] w ostatnim 13 numerze krakowskiego „Kuriera Akademickiego” studziłem równie silnie ambicje kompozytorów IV Przeglądu:

„Kompozytorzy studenccy (…) weszli na przetarte szlaki zawodowców, [a na dodatek] prezentują [oni] zbyt często stare pomysły, trącące niekiedy zwykłym plagiatem”.

Chlubny wyjątek stanowiły tu – na pewno – utrwalone nie tylko w mojej pamięci – utwory dwóch Andrzejów: Zaryckiego (jako autora muzyki do tekstu Dniepr Henryka Dudziaka – 1963) i Zielińskiego (kompozytora piosenki Nocne tramwaje do słów Leszka A. Moczulskiego).

Rok 1967 stanowi w moim historycznym zapisie – ewenement. Podobnie – jak premierowy Konkurs 1962 – był bowiem znaczącym wyłomem w oceanie piosenkarskiej szmiry. Zwłaszcza – jeśli idzie o poziom artystyczny całości przedsięwzięcia. Dobrzy wykonawcy (przypomnijmy tylko wspomnianych już laureatów: Marylę Rodowicz i Marka Grechutę) otrzymali w nim należne wsparcie autorów piosenek (np. Jana Kantego Pawluśkiewicza – zwłaszcza – piszącego muzykę głównie do tekstów Grechuty dla ich autorskiego kabaretu „Anawa”).

Znaczącą, a podkreślającą tę „rewolucję” estetyczną przemianę stanowić miała podjęta – dwa lata później – wzmiankowana już na początku tego felietonu – wymiana nazwy tej twórczej konfrontacji na „Ogólnopolski Festiwal Piosenki i Piosenkarzy Studenckich”. Niestety – w roku 1969, który miał być „przełomowy” powróciła fala grafomanii, a ja „niesłychanie sfrustrowany” – jak wspominałem to w „Życiu Literackim” w styczniu 1971 – „obiecywałem sobie w duchu, że już nigdy więcej nie dam się «złapać» na tak koszmarny seans tekstowego i muzycznego grafomaństwa”.

Przyczyna artystycznej klęski VII Festiwalu była jednak bardzo… prosta. Jak tłumaczyłem potem na łamach „ITD” w recenzji pod znaczącym tytułem Troski i nadzieje studenckiej piosenki (1971, nr 3):

„Biuro Organizacyjne zawierzyło kompetencjom środowiskowych komisji kwalifikacyjnych stosujących – niestety – bardzo minimalistyczne kryteria”.

Dlatego też – z perspektywy lat – z całego zastępu uczestników VII Festiwalu warto zapamiętać jedno – jedyne nazwisko: kompozytora Krzysztofa Knittla i jego piosenkę Ballada o Violi da Gamba (do słów K. Zajączkowskiej) w wykonaniu laureatki I nagrody – Jolanty Marciniak.

VIII Festiwal z grudnia 1970 przyniósł – w porównaniu ze swym poprzednikiem – znaczącą przemianę.

W sprawozdaniu z imprezy (wzmiankowany tekst z „ITD”) podkreśliłem, iż każda „piosenka, zanim dopuszczono ją do publicznego wykonania, musiała być poddania trójstopniowej próbie eliminacyjnej”. Stąd kompozytorskie odkrycia w postaci Stanisława Syrewicza (Była sobie raz królewna do słów Katarzyny Lengren) czy ukazanie światu dwóch twórczych indywidualności, którzy – podobnie, jak kiedyś Grechuta, napisali muzykę do swoich tekstów. Byli to dobrze dziś znani twórcy autorskich piosenek: Andrzej Sikorowski (Nowy Rok) i Tadeusz Drozda (Wesołe miasteczko). Nie zabrakło też utalentowanych wykonawczyń w rodzaju lirycznej Nataszy Czarmińskiej (I nagroda) i przebojowej Krystyny Tracz (II nagroda), o której to – w latach następnych – było całkiem głośno. Dlatego recenzję z „Życia Literackiego” opatrzoną tytułem Nie jest źle… czyli o studenckiej piosence (1971, nr 4) pointowałem wprawdzie w optymistycznym tonie nadziei na… lepsze.

Na wszelki jednak wypadek – zdroworozsądkowo przestrzegłem: „Powiało (…) odrobiną optymizmu… Na jak długo? Zależy to od pracy środowisk. Nie jest źle, co wcale nie znaczy, że jest dobrze”.

Obawy te były słuszne, bo następny IX Ogólnopolski Festiwal Piosenki i Piosenkarzy Studenckich żadnych rewelacji i indywidualności – poza Jackiem Kleyffem i Michałem Tarkowskim, bezwzględnie nicującym naszą polską rzeczywistość nie ujawnił.

Ale sam fakt, że Kleyff i Tarkowski, twórcy – razem z Januszem Weissem – walczącego z PRL-owską cenzurą warszawskiego Salonu Niezależnych, jedynej chyba formacji artystów na miarę krakowskiej Piwnicy Pod Baranami, oznaczał sens i zwycięstwo IX Ogólnopolskiego Festiwalu Piosenki i Piosenkarzy Studenckich.

Nie wyobrażam sobie bowiem przeżycia PRL bez ich krzepiących piosenek. Telewizja, Dobre wychowanie (główna nagroda dla Kleyffa w Krakowie w roku 1972) czy Jajco Holenderski Blues (nagroda specjalne dla Tarkowskiego) to były prawdziwe „perły”, rzucone przed urzędnicze „wieprze”. Piosenki Jacka Kleyffa, Janusza Weissa i Romana Walisiaka, którego zastąpił w tej „kabaretowej spółce” Michał Tarkowski, porywały bowiem pełnymi błyskotliwej inteligencji frazami, przez które przebijały: i niepoślednie poczucie humoru i pogłębiona refleksja na temat otaczającej smutnej rzeczywistości.

Taki był – po dekadzie doświadczeń – punkt dojścia Festiwalu, planowanego na rok 1973 jako konfrontacja… międzynarodowa, do której – na całe szczęście (znając kulisy dorocznych kłopotów Sopotu) – nigdy nie doszło.

Takie było też moje bardzo osobiste doświadczenie, w pełni potwierdzające, że epitet „studencki” – podobnie jak w przypadku „teatru studenckiego” – znamionował w piosence nurt na wskroś… awangardowy.

Kultura studencka PRL-u bowiem stanowiła znakomity azyl dla poszukujących twórców, którzy czasami w Krakowie dochodzili do głosu, z skutecznie korygować smutne oblicze przaśnej polskiej piosenki lat 50. i 60.

Krzysztof Miklaszewski (materiał do rocznika „Piosenka”)