Krzysztof Miklaszewski
Kłopoty z Marcinem z Wielopola – królem polskiego… stand-up’u
Z ambitnymi mieszkańcami gminy Wielopole Skrzyńskie, miejscowości bieszczadzkiego Pogórza, położonej 19 km od głównego traktu Kraków–Rzeszów, do której skręca boczna droga od Ropczyc, zawsze były… kłopoty.
Tak było z Tadeuszem Sinko (1877–1966), najwybitniejszym polskim hellenistą I połowy XX wieku, który jako syn chłopa z Małej, wsi z Wielopolem sąsiadującej, strawił wiele lat w naukowej walce o swą pozycję, zanim „wpuszczono” go na piedestał polskiego filologicznego Parnasu.
Podobnych kłopotów doświadczył potomek szlachcica z Broniszowa (gmina Wielopole) – Karol Olszewski (1846–1915), który z pomocą swego uniwersyteckiego szefa – ojca polskiej chemii – rektora Emiliana Czyrniańskiego (1824–1888) okazał się nie tylko jednym z jego najzdolniejszych uczniów, ale który w badaniach nad ciekłą strukturą gazów i niskimi temperaturami wraz z Zygmuntem Wróblewskim (1845–1888) – najbliższym swoim współpracownikiem – „otarł się” o Nagrodę Nobla, co przysporzyło mu (podobnie jak i Wróblewskiemu) wielu… kłopotów w jego najbliższym krakowskim środowisku.
Wreszcie – najgłośniejszy na świecie – rewolucjonista XX-wiecznej formy teatralnej – Tadeusz Kantor (1915–1990) przeżył tu pierwsze olśnienia, kiedy przyszedłszy na świat na wielopolskiej parafii wuja matki – proboszcza ks. Radoniewicza, znalazł się w wiejskiej szkole, którą potem utrwalił w nieśmiertelnej Umarłej klasie. Nie należał też Kantor do uwielbianych przez zazdrosnych ziomków naszych polskich idoli. Jego pozycję zapewniło mu dopiero zrozumienie i poparcie… świata.
Kontynuatorem tych „wielopolskich” – z racji miejsca urodzenia – kłopotów z wielkością życiowych dokonań wydaje się być urodzony (1957) podobnie jak i Kantor w samym Wielopolu – Marcin Daniec.
Jego droga na szczyty polskiej satyry nie była łatwa.
Zanim zdołał przekonać szerokiego odbiorcę do swoich, specyficznych estradowych „wcieleń” („Pana Ignacego”, „Waldemara K.”, „Marcinka” czy „Górala”) musiał zderzyć z całą polską plejadą Wielkich w tej estradowo-komediowej formie, którą dziś na Zachodzie zwykło się kwitować lakonicznym terminem „stand-up’u”, oznaczającym i charyzmę wykonawcy, i dbałość o wartość artystyczną, wygłaszanych przed publicznością w formie monologu, tekstów.
Daniec, uporczywie przebijając się do świadomości widzów (a stało się to – ostatecznie – dzięki TVP 2), zderzyć się musiał z nie byle jaką tradycją, ukształtowaną w PRL-u – głównie w Polskim Radiu.
By trud Dańca zrozumieć, wystarczy przywołać wysoko postawioną poprzeczkę przez ukształtowane fonicznie dzięki programowi „Tu Sześćdziesiątka” postaci Jacka Fedorowicza, prawdziwego Ojca tej audycji.
Fedorowicz – bowiem – stworzył dziesiątki, przemawiających do wyobraźni Polaka – obywatela PRL – postaci „Kolegów” z niezapomnianymi kreacjami „Kolegi Kierownika” i „Koleżanki Małżonki”, ludzkich tworów zwykle absurdalnych w swojej mentalności i nieporadnych w swym działaniu, tkwiących jednak mocno w naszej otaczającej rzeczywistości. A że z pomocą pospieszyła mu grupa prze-zdolnych aktorów z Andrzejem Zaorskim („Wizytator”), Tadeuszem Rossem (autor „Ross-mówek”), Marianem Opanią („Kolega Opinia”), Marianem Kociniakiem („Kolega Kociemniak”) forma stand-up’u stała się codziennością estrady polskiej, wypierając zdecydowanie strukturę klasycznego kabaretu – tekstowo-piosenkarskiej mieszanki, rodem z Paryża, uprawianego dotychczas z zapamiętaniem w studenckich i niezależnych ansamblach wielu polskich miast
I tu muszę podkreślić, i jako obserwator – krytyk, i jako świadek – prywatny powiernik, że Daniec dążył do tej formy od samego początku swoich estradowych usiłowań. Pamiętam bowiem nie tylko pierwszy plakat kabaretu „Takich Dwóch”, kiedy to świeżo upieczony absolwent krakowskiej WSWF, drobiazgowo planował pierwszy występ wraz ze swoim partnerem – Krzysztofem Januszem. Pamiętam gorące nocne dyskusje, do których zostałem dopuszczony na samym początku lat 80. I wtedy już wiedziałem, że mam do czynienia z estradowym odkryciem tej miary, jakim – pod koniec lat 60. – była dla mnie postać Bogusia Smolenia, wtedy jeszcze – gwiazdy krakowskiego Kabaretu „Pod Budą”.
Daniec – typowy polski indywidualista wyciągnął z tych najlepszych z naszej młodości wzorów właściwe nauki. A zadanie miał wyjątkowo skomplikowane, choć proste – zarazem.
Skomplikowane, bo trafił nie tylko na ponury schyłek PRL-u, ale i na nieporadne początki naszej ustrojowej – po roku 1989 – transformacji. Proste, bo te obydwie fazy historii Polski, stanowić musiały dla satyryka wyjątkowo atrakcyjną pożywkę.
Najważniejsze jednak, że Daniec zrozumiał, że właśnie w tych „okresach przejściowych”, kryją się niezgłębione pokłady „dobrego humoru”, stanowiącego właściwy materiał na tak potrzebne ludziom zagubionym w meandrach historii, ożywcze spojrzenie „z dystansem” na rzeczywistość ich otaczającą, rzeczywistość, której – tak, naprawdę, do końca nie rozumieją.
Daniec – wreszcie – postanowił być bardziej otwarty i zrozumiały aniżeli jego wielcy radiowi antenaci, typowi rewolucjoniści intelektualni. Dlatego wyrafinowany typ humoru spróbował połączyć ze zrozumiałą dla mniej przygotowanego widza cielesną reakcją motoryczną, tłumaczącą bez słów (czytaj: słownych paradoksów) „cierpienia polskiej duszy”.
Ten świadomy zabieg zaowocował zwłaszcza w przypadku „dopieszczonej” w detalach przez Dańca postaci „Pana Ignacego”, zwanego też „Profesorem” – prowincjonalnego inteligenta i zagubionego w gąszczu przemian obywatela dwóch ustrojów. Przekonywała też sylwetka „Waldemara K.” – klasycznego żula, potomka Edka z Mrożkowskiego „Tanga” – cwaniaczka – kryminalisty, podobno kreacji polskiej resocjalizacji.
Tymi dwiema postaciami przeszedł Daniec nie tylko do historii polskiego stand-up’u, ale dzięki uporczywemu lansowaniu ich charakteru i myślenia – stał się również odkrywcą możliwości percepcji polskiego przeciętnego widza. Praktyka estradowa Dańca sprawiła bowiem, że przeciętny statystycznie odbiorca – rodak, łączący w sobie aspiracje i marzenia „Pana Ignacego” i „Waldemara K.” nie musi być takim łomem czy debilem, jak pokazuje w czasie transmisji kabaretowych, publiczna Telewizja.
Więcej: Daniec udowodnił, że za poziom odbiorcy odpowiada przede wszystkim… nadawca. A to i najlepiej odrobiona lekcja polskiej tradycji estradowej, i ostrzeżenie dla panujących nad kulturą – polityków, których myślenie i postawa nadal kwalifikują tylko do niezbyt wyrafinowanego kabaretu.
I jeszcze jedna cecha Marcina. Cecha: prawdziwie… patriotyczna. Marcin Daniec czuje się prawdziwym… Wielopolaninem. I spadkobiercą najlepszych tradycji swojej rodzinnej miejscowości. Dał temu wyraz, kiedy pospieszył (i to kilkakrotnie) z pomocą (zbiórka pieniędzy, organizacja koncertu charytatywnego) w odnowie zdewastowanego trzykrotnie grobu Tadeusza Kantora na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie. Ta cecha Dańca wydaje mi się nie mniej ważna od jego talentu. Dlatego i o niej nie chcę – ani na chwilę – zapomnieć.
Kraków, czerwiec 2020