Rozmowy z Krzysztofem Miklaszewskim...

Przekonać widza

Z Krzysztofem Miklaszewskim rozmawia Tadeusz Kubica
[„Dziennik Polski”, 1978 nr 57]

Niedawno otrzymał Pan już drugi raz doroczną nagrodę tygodnika „Ekran”. Tym razem jest to Złoty Ekran za najlepszy cykl programów z zakresu publicystyki kulturalnej. Ale warto przypomnieć, że Pana przygoda w telewizji zaczęła się od teatru.

Tak. Jako Kierownik Redakcji Literatury i Dramatu czyli Dyrektor Krakowskiego Teatru Telewizji rozpocząłem od roku 1973 realizację dwóch cykli programów, które uzupełniać miały spektakle teatru telewizji, a które przetrwały do dnia dzisiejszego. W pierwszym pokazuję aktorów pozawarszawskich. Cykl drugi – to prezentacja reżyserów teatralnych w pracy nad konkretnym spektaklem, nazwanym przeze mnie „Anatomia spektaklu”. Więcej: mimo, że Redakcja pod moim kierownictwem uzyskała sukces (Złoty Ekran 1973 za Teatr TV), dusza dziennikarza wzięła we mnie górę. Dlatego też, kiedy w Warszawie Janusz Rolicki utworzył Naczelną Redakcję Publicystyki Kulturalnej „zdradziłem” teatr.

Na czym polegała ta zmiana szyków?

Konsekwencja utworzenia w Krakowie Redakcji Publicystyki Kulturalnej była oczywista: bohaterami naszych programów nie mogli pozostać tylko ludzie teatru. O własne prawa dopominali się literaci, naukowcy, humaniści i wszyscy ludzie nie wylansowani jeszcze przez środki masowego przekazu, jednym słowem – ludzie nie istniejący jeszcze w obiegowej świadomości, mimo że były i są to zaskakujące osobowości, znakomite postaci. Zdaliśmy sobie sprawę, że jakości musi towarzyszyć ilość programów i dlatego w samym 1977 roku mieliśmy sześćdziesiąt parę emisji. Widz nie mógł już nie zauważyć, że coś się dzieje. W olbrzymiej siatce godzinowej emisji – powtarzam – żeby zaistnieć, ważna jest nie tylko jakość prezentacji, ale i ilość „wejść”. Nie ma innego wyjścia.

Czy Panu to nie przeszkadza, że często w telewizji program mija niezauważony, choćby dlatego, że emitowany jest w drugim programie, w czasie gdy w pierwszym jest np. transmisja meczu piłkarskiego? Że właściwie nigdy nie wiadomo, ilu go ludzi oglądało? Czy nie daje większej satysfakcji np. praca w teatrze, gdzie widzowie bezpośrednio odbierają to, co się zrobiło?

Ma Pan rację, ale nie wolno zapominać, że jednorazowo program w telewizji ma szansę zobaczyć około trzech milionów ludzi, „minimalna” zaś publiczność telewizyjna to około 100 tysięcy… Na szczęście w ubiegłym roku większość naszych programów emitowano w niedzielę po południu i wieczorem… Przyznam się zresztą, że jako dziennikarz mam czasami większą satysfakcję z napisania porządnego artykułu niż ze zrobienia kolejnego programu telewizyjnego. I dlatego staram się pisywać dalej, zależy mi na utrzymaniu tej warsztatowej „równoległości”. Czasami – jako typowy już człowiek telewizji – mam wrażenie, że twórca się wypala, „wypluwa” nawet. Nie lubię oglądać własnych programów. Natomiast chętnie przeczytam po latach swój artykuł, żeby sprawdzić, co wtedy myślałem.

A dużo Pan pisuje?

Od 1966 r. „zgrzeszyłem” liczbą 400 artykułów. Znaczy to, że przez kilka lat miałem w tej dziedzinie tzw. dobry ciąg. Tearz udaje mi się z trudem napisać około 26 artykułów rocznie. W czasach młodości chmurnej pisywałem rozprawy naukowe a raczej – jak to dziś nazywam „pseudonaukowe”, a także eseje z dużą ilością przypisów. Ostatnio ograniczam się do recenzji teatralnych. Czy marzę o rzeczy większej? Trzymam w domu archiwum teatru studenckiego. Może powstanie z tego kiedyś panorama teatru otwartego w Polsce i na świecie. Ostatnio zresztą dosyć podróżuję.

No właśnie, wiąże się to z Pana następną rolą. Jak do tego doszło, że został Pan aktorem?

– To przypadek. Najpierw zrobiłem film o Kantorze, w którym spróbowałem prowadzić narrację trzema równoległymi strumieniami. Pierwszy stanowiły wypowiedzi programowe Kantora, drugi zachowania Kantora na próbach, trzeci zaś już gotowa sytuacja teatralna. Nie byłem wierny przebiegowi prób i obawiałem się reakcji impulsywnego Mistrza. Ale ku mojemu zadowoleniu Kantor tę collage’ową strukturę zaakceptował i po kilku miesiącach zaproponował mi rolę w spektaklu „Nadobnisie i koczkodany”. Zagrałem w nim przeszło 100 razy w rozmaitych częściach świata. Chciałbym napisać kiedyś książkę o Kantorze. Za zaszczyt poczytuję sobie mój udział w „Umarłej Klasie”, uważam bowiem – jako krytyk – że to najwybitniejszy spektakl, jaki powstał w teatrze polskim ostatnimi laty. Jeden z tych milowych kroków, które pozostaną w teatrze światowym. Dlaczego jeszcze zgodziłem się grać u Kantora? By poznać jego twórczość naprawdę. Po drugie, bo interesowały mnie procesy gry aktorskiej, a teatr Kantora poszukuje nowego modelu odtwórcy. Po trzecie zaś dlatego, że nigdy nie marzyłem o tym, by zostać aktorem. Moja nowa „profesja” kryje w sobie uroki i niebezpieczeństwa. W Edynburgu np. Kirk Douglas i Sean Connery oświadczyli mi wprost, że to ode mnie mogą się uczyć aktorstwa. W czasie rozmowy okazało się na szczęście, że było dla nich rzeczą najważniejszą to, iż człowiek wkomponowany w spektakl wykonywał swoje zadanie precyzyjnie. Nawet przez myśl im nie przyszło, by pytać mnie i członków teatru – nie-aktorów o dyplom. Nie chodzi o mnie, ale naprawdę taka miara w sztuce nie istnieje. Jasiński, jeden z najciekawszych animatorów „teatru otwartego”, nie ma np. dyplomu do dzisiaj.

Nie byłoby jednak słuszne, gdyby ktokolwiek odniósł wrażenie, że uczestnictwo w teatrze „Cricot 2” to same tylko laury.

Muszę przyznać, że praca u Kantora jest naprawdę ciężka. Wszystko tam precyzyjnie wymierzone. Kantor tak pilnuje spektaklu, że skoro zobaczy, iż ktoś zbacza z toru, co popsułoby efekt końcowy, gotów jest do kroków drastycznych. Nie pozwala aktorowi wypoczywać, nie dopuszcza do rozprężenia, jakie następuje często w teatrze zawodowym. Ostatni chyba Swinarski tak rozumiał potrzebę świadomej dyscypliny w sztuce zespołowej.

Co Pan sądzi o teatrze współczesnym?

Nie wiem, czy teatr wykorzystuje swoją szansę, czy zna swoje miejsce we współczesnym społeczeństwie. Natomiast wiem, że wolna konkurencja, rachunek ekonomiczny bez dotacji finanasowych przy zachowaniu obecnego profilu byłby miażdżącą próbą. Połowa teatrów w Polsce przestałaby natychmiast istnieć…

Żyje Pan przede wszystkim teatrem. Dlaczego w takim razie pracuje Pan w telewizji?

Chciałbym pomóc m.in. teatrowi. Chciałbym przekonać widza do teatru poszukującego. Wiem, że teatr widza mocno rozczarował. Myślę poza tym, że większą szansą jest widowisko telewizyjne. Moja przyszłościowa wizja to z jednej strony teatr kameralny, poszukujący formy, z drugiej – spektakl telewizyjny, przemawiający treścią.

Wspominał Pan poprzednio, że praca w telewizji jest wyniszczająca. Czy Pana zdaniem to specyfika w ogóle telewizji czy też kwestia złego stylu pracy u nas?

Myślę, że to specyfika XI Muzy. Jesteśmy zmuszeni działać z większą częstotliwością. Kiedy zaś trzeba być dobrym na co dzień przez lat wiele, rzadko się to udaje. Istniejemy między Scyllą codziennej praktyki a Charybdą jej artystycznego przetwarzania. Znaczy to po prostu, że poprzez telewizję powinniśmy jednocześnie widza zainteresować, nauczyć i jeszcze na dodatek znaleźć sposób należycie atrakcyjny na pokazanie zjawiska.

Czy nie spotkał się Pan z zarzutem, że programy, które przygotowujecie, adresowane są do wąskiej grupy odbiorców?

Tak. Spotkałem się, chociaż nie staramy się utrudniać szczególnie odbioru. Ale nie chcielibyśmy jego też ułatwiać. Nawet w programach rozrywkowych. Zależy mi szczególnie na tym, żeby wszystkiego nie pokrywać modną teraz „zabawalogią”, ale żeby widz zastanowił się po co dany program robimy. A fakt, że część naszych form emitowana jest w programie II, nie uprawnia jeszcze ani do czarnowidztwa, ani do pesymizmu. Najlepszym dowodem jest Złoty Ekran 1977 za cykl programów zepchniętych do programu II. Myślę o „Twarzach Teatru”. Okres głupawej rozrywki przeminąć musi kiedyś, jak każde uproszczenie. A w ogóle to osobiście wcale nie uważam, jakobyśmy w Polsce mieli złą telewizję. Zestawienie z innymi telewizjami wcale nie wypada dla nas niekorzystnie.

5 lutego został Pan wybrany radnym w dzielnicy Podgórze. Mieszka Pan od urodzenia w Krakowie. Co by Pan w takim razie zmienił w mieście?

W tym mieście, jednym z najpiękniejszych miast świata, nie podoba mi się wiele rzeczy. Jest niby tu cudownie, ale tak po prostu bardzo ciężko tu żyć. Zabudowa urbanistyczna fatalnie zaprogramowana, najgorsza chyba w Polsce miejska komunikacja, brud na ulicach, zadymienie… No i malaryczny klimat, przez nikogo nie zawiniony. Istnieje dlatego warszawska złośliwa recepta na twórczość. Mówi ona, że w Krakowie działa tak wielu twórców, bo trudno tu żyć. Recepta ta ma też swoją migracyjną puentę: Krakowianie, ci prężni i ekspansywni pogromcy frustracji, szybko awansują w Warszawie.

Spytam – w takim razie – czy nie zamierza Pan przypadkiem uciekać do stolicy?

Na razie nie. Wydaje mi się bowiem, że mam tu jeszcze parę rzeczy do zrobienia. Kraków – to prawdziwa kopalnia brylantów: ludzi i zjawisk. Współegzystuje tu tyle rzeczy fascynujących, nie pokazanych nigdy i nie ujawnionych, a nawet już nie zrozumiałych ze względu na swą spontaniczność i bezinteresowność. Niech mi Pan powie, czy możliwe jest w Warszawie namówienie czwórki aktorów na widowisko (opisane w „Dzienniku” przez Juliusza Kydryńskiego) bez żadnych gwarancji finansowych?