Na tropach Schulza
Z Krzysztofem Miklaszewskim rozmawia Hanna Bałtyn
[„Życie Warszawy” 1993]
Jest pan mistrzem dokumentalnego filmu – wywiadu. O co zatem by Pan sam siebie zapytał, żeby było niebanalnie, żeby ludzie chcieli przeczytać, o czym rozmawiamy.
Zapytałbym, skąd wziął się Schulz w moim życiu. Od razu też odpowiadam: przez przypadek. Na trzecim roku polonistyki wpadły mi w ręce Sklepy cynamonowe. I tak się zaczęło.
Jak dawno to było?
Do roku 1963 Schulz miał po wojnie dopiero jedno wydanie i moje odkrywanie go polegało min. na wizytach u dwóch panów – Jerzego Ficowskiego i Artura Sandauera. Każdy radził dobrze, żebym poszedł do drugiego.
To już trzydzieści lat. W latach 70. wykazywał Pan wobec Schulza zainteresowania badawcze, publikował pan prace naukowe, a teraz zrobił pan trzy filmy dokumentalne – o obecności „teatralnego” Schulza w czasie III Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie, o prawie idealnej pańskim zdaniem inscenizacji Ulicy Krokodyli Simona Mc Burneya w Londynie i o ocalałych potomkach rodziny – Jakubie i Elli.
Tak, to śmieszne, ale kiedyś dowiedziałem się z „Pamiętnika Literackiego”, że jestem „pionierem prac strukturalistycznych” o prozie Schulza. Miło to czytać po latach, ale wtedy była to iście benedyktyńska robota. Udowodnić tezę, że jest to poezja (i to nie metaforycznie, tylko konkretnie, że jest to wręcz zapisane jako poezja) oznaczało rozpisanie 17 opowiadań na… głoski. Schulz może nawet nie uświadamiał sobie, jak rytmiczna jest jego proza, ze jest jak muzyka. Zafascynowany badaniami nad językiem, które u nas były na etapie kamienia łupanego, bo nikt nie słyszał tu nawet o słownikach frekwentacyjnych, zacząłem działać intuicyjnie. Trwało to tylko dwa lata.
Chyba nie powtórzyłby już Pan tego doświadczenia.
Na pewno nie, dlatego też odstawiłem Schulza na bok, a jego książki posłużyły mi do podpierania regału. Swego przecież dowiodłem, a takie uczone problemy „schulzologii” jak motyw ojca, czy obsesje seksualne, w ogóle mnie nie interesowały.
Następne spotkanie z Schulzem sprowokował Kantor i jego Umarła klasa. Przeprowadziłem z nim wtedy rozmowę pt. Drugi Traktat o Manekinach. Miało to zresztą rozmaite konsekwencje – najpierw Kantor się zachwycił, bo jego „realność najniższej rangi” to nic innego, jak „rzeczywistość zdegradowana” Schulza, nie mówiąc o koncepcji manekina. Kantor się przyznawał do inspiracji Schulzem do 1985, kiedy to w Izraelu potępił Schulza i skreślił go z rejestru swoich znajomych.
Trzecie spotkanie było najbardziej niespodziewane. Kiedy wydawało mi się, że Schulzem się już nigdy nie zajmę – powstały te trzy filmy.
Ale chyba nie zrobił ich Pan z powodów koniunkturalnych. Bo Schulz jest teraz modny, choćby przez wystawy, jak ta w Muzeum Literatury, przeglądowa, z jednym zachowanym obrazem olejnym…
Ta wystawa jest zarejestrowana na jednym z filmów jako tło i byłem wdzięczny dyrekcji, że pozwoliła mi ją wykorzystać jako materiał wizualny. Ale zamiar był inny – od lat zastanawiam się, jak można wystawić Schulza na scenie. Pierwsze próby poczynił – oczywiście teatr studencki. Rewelacją tamtych lat był spektakl w Studenckim Teatrze Gliwice – Wiosna, spektakl ciekawy przez wizję Romana Nowotarskiego, znakomitego malarza, obecnie profesora Akademii Krakowskiej w Katowicach.
Co sądzi Pan o Republice marzeń Rudolfa Zioły w Teatrze Starym, czy przedstawieniu Janusza Wiśniewskiego Życie jest cudem?
Sądzę nie najlepiej. Te obrazki zerżnięte częściowo z Kantora są nawet ładne, ale denerwujące… a już na pewno denerwujące Kantor-mana.
Ale tempo mają dobre, plastykę ruchu, koloryt…
Wprawka Wiśniewskiego to ilustracja jednego zdania z prozy Schulza, o panienkach z ulicy Krokodyli. Zabawka. Cacko. Nic więcej. Zioło, w przeciwieństwie do Wiśniewskiego, chciał nas cytatami z Kantora obezwładnić. Ale okno z Wielopola przeraźliwie skrzypiało. Widziałem też Worona – Theater Kreatur z Berlina. Ten spektakl mnie tak zirytował, że na filmie go najlepiej zmontowałem. W czasie „Dni Schulzowskich” w 1992, z okazji stulecia urodzin i pięćdziesięciolecia śmierci autora Sklepów cynamonowych zaprezentowano wszystkie te inscenizacje z wyjątkiem jedynej znakomitej – dla niej pojechałem specjalnie do Londynu.
Sądzi Pan, że Schulz ma szanse podbić świat, jak to było z Witkacym?
W tej chwili jest bardziej znany niż Witkacy. Przekładów na wszystkie języki jest mnóstwo. Był to dla mnie szok, gdy tę prawdziwą Wieżę Babel tłumaczeń odkryłem na półce u jego bratanka Jakuba.
A czy „Schulzomania” istnieje jak „Witkacomania”, czy są takie grupy ludzi, którzy się nim do pasji, do bólu interesują?
Oczywiście. Świadczą o tym choćby telefony od ludzi z różnych stron Polski, którzy zapraszają mnie na spotkania. W tej chwili to dobrze pojęty snobizm. Także na Zachodzie. Zabawne, ale Bruno Schulz został odkryty dla sceny przez teatr angielski o francuskiej nazwie – Theatre de Complicite. Fenomenem na pewno jest to, że inscenizator Ulicy Krokodyli Simon Mc Barney, Schulza czuje sensualnie, jakby był jego synem. Konsultantem przedstawienia był Jakub Schulz, cudem ocalony bratanek, bohater ostatniego z moich filmów. Był to syn bogatego przemysłowca, jednego z najbogatszych ludzi w Polsce, udziałowca i dyrektora rafinerii „Galicja”.
Tego nie wie się powszechnie.
Dzięki pozycji starszego brata, Bruno mógł uczyć rysunków w szkole w Drohobyczu, a cała – częściowo upośledzona psychicznie – rodzina egzystować. To brat – mecenas, bez przekonania wprawdzie, zapłacił za wydanie pierwszej książki w „Roju” Mortkowicza. Bratankowie żyli w przekonaniu, że wprawdzie Xsięga bałwochwalcza jest kompromitacją dla rodziny, ale wuj był wielkim człowiekiem. Te dzieci nie były chętnie wysyłane do Drohobycza, bo „wujcio Brunio” był zwariowany. Potem ojciec umarł, co było prawdziwą tragedią dla rodziny. Każdy poszedł w swoją stronę. Jakub pierwszego września wypoczywał w Biarritz. Dlatego też stał się jednym z pierwszych 13 żołnierzy polskich, którzy zaciągnęli się we Francji. Ella natomiast, która zdołała ukończyć rok Kunstakademie w Wiedniu, przetrwała wojnę jako żona pana Podstolskiego, instruktora narciarskiego z Zakopanego. W latach 50 wyjechali na stałe do Duesseldorfu. Na emeryturze zaczęła malować – kolorować grafiki wuja swego rodzaju naklejankami z płatków kwiatów czy skórek pomarańczy, które nazywa „flor d’image”. W hołdzie. To szczególna twórczość, miała już swoje wystawy.
Był pan w Drohobyczu?
Byłem. Serię zdjęć stamtąd zrobił mi izraelski fotografik, z Polski, Erwin Szenkelbach, sąsiad Schulzów. Jego matka, Szelińska, była pierwszą osobą, która dostała z dedykacją „Sklepy cynamonowe”.
To niesamowite, jaka seria ludzi i przypadków. Czy pan w tym ugrzęźnie na dłużej?
Tak, samo to do mnie przyszło po kolei. Ale chcę jeszcze zrobić film o Szenkelbachu – i koniec. No i może wreszcie o… Schulzu.
Kantor, Schulz… więc ciągle ten zaklęty krąg podobnej wyobraźni.
Jest piękna opowieść o tym, jak Kantor się rozprawił z Schulzem. To czterdzieste czwarte z 88 moich opowiadań, które złożą się na nową książkę – Kantor od kuchni.
Pan opisze te 88 skandalicznych przypadków? Postanowił pan wywołać skandal – celowo i z premedytacją?
Tylko tyle sobie przypomniałem. A co do skandalu, to mi nie pierwszyzna. Pisywałem recenzje w Krakowie i to takie, że potem ludzie, jak odradziłem, w ogóle nie chodzili do teatru. Na mój widok do dzisiaj niektórzy aktorzy uciekają. Dostawałem po kilkadziesiąt listów, które potem też publikowałem, szeregując epitety zwierzęce w grupy.
Pozazdrościć powodzenia. Dziś to by było niemożliwe. Ja mam często wrażenie, że my, recenzenci, piszemy w pustkę, czarną dziurę, albo do pięciu osób…
Bo to się w jakimś momencie skończyło, i wtedy pisanie recenzji przestało mnie interesować. To był koniec lat 70.
Uważa Pan, że skandal jako taki jest ożywczy. A nie sądzi pan, ze skandal się zdewaluował? Że mamy go dosyć codziennie na pierwszych stronach gazet? Że dzień bez afery to dzień stracony? Że dziennikarze korzystają od czterech lat z wolności prasy głównie po to, żeby produkować sensacje?
Skandal jest potrzebny, bo zmusza do myślenia, a czasem do dyskusji. Kreacja Kantora składała się z samych skandali. Ja to, co pamiętam, chcę z siebie wyrzucić, żeby więcej nie mitologizować. Najwyższy czas, bo za chwilę nic nie będzie prawdą. Kantor bowiem został ubrązowiony…
Całkowicie! Nawet jego nagrobek jest z brązu. Spodziewa się pan sankcji za swoją książkę?
Tak, towarzyskich. Szturmu brązowników też. Bo Kantor za życia był osamotniony. A po śmierci okazało się, że wszyscy go kochają i popierają. Jest wręcz komitet budowy pomnika.
A on się śmieje w grobie.
Pewnie. Niedługo przed śmiercią – w ogniu walki o „Cricotekę” – narysował ironiczny rysunek, jak będzie straszył klechów na Kanoniczej, a oni mu wedle tego projektu zrobią pomnik.
Kantor powiedział kiedyś, że artysta, który mówi, że wszystko sam wymyślił, jest idiotą. A każda rewolucja w sztuce jest o kawałek paznokcia. Schulz w pełni korzystał przecież z teorii komunizmu Bergsona czy rytmu poetyckiego Leśmiana – i nic mu nie przeszkadzało, że to prosta kontynuacja. Kantor zostawił po sobie ludzi tak naładowanych jego energią, że przez lata, dla zdrowia psychicznego, będą musieli pracować pod jego dyktando, aż się wyzwolą, aż to osłabnie. Gorzej z tymi, co nic z nim nie mieli wspólnego, a naśladują.
A tych jest legion.
Ale prawdziwym powodem do zadziwienia jest popularność Schulza za granicą. Jak oni go rozumieją! Lepiej niż w Polsce.
Więc całe gadanie o prowincjonalności Schulza jest bez sensu?
Tak, bo gdy dziś Nowozelandczyk dostaje nagrodę Nobla za odnowienie folkloru, ale Małe Ojczyzny znowu pokazują swoją atrakcyjną siłę, to nas obchodzi.
A co pan by mi powiedział o Schulzu na koniec, na pointę?
Na pointach, nie tańczę, ale odpowiem. Schulz byłby dzisiaj przerażony poziomem dyskusji o literaturze. Jego polemiki z Witkacym, listy do przyjaciół, to są najwyższej klasy przykłady myśli krytyczno-literackiej. Był skromny i tylko dwie albo trzy osoby zadecydowały o wniesieniu go na literacki piedestał – brat, niedoceniony mecenas, Zofia Nałkowska i Jakub Mortkowicz, wydawca. I cały krąg literatów, który rozumiał, kogo mają między sobą.
Nie ma już dzisiaj takich Mortkowiczów ani takich Nałkowskich – a szkoda. Dziękuję za rozmowę – oby chciano ją czytać.