Andrzej Kozioł
Za kulisami teatrów
Po siedmiu latach wrócił w czcigodne mury „piątki”, czyli V Liceum Ogólnokształcącego im. Augusta Witkowskiego. Same mury rzecz biorąc linearnie – jak na Kraków, miasto gotyku i renesansu – nie były szczególnie czcigodne, ot, jeszcze jeden austriacki budyneczek, jeszcze jedna szkoła rozwrzeszczana podczas wielkiej przerwy, ale za to jaka duma je napełniała! Dyrektor Potoczek furt przypominał, że Uniwersytet Jagielloński (a może lwowski? już nie pamiętam) absolwentów „piątki” przyjmował, bodajże na fizykę, bez egzaminów wstępnych. Dawno i nieprawda – kwitowaliśmy te archaiczne przechwałki, a Dyro grzmiał: Nasz Zakład… W naszym Zakładzie… Naszym Zakładem… Ilekroć z dyrektorskich ust padł ten nieszczęsny Zakład, dopowiadaliśmy, ale szeptem – Karny!
Krzysiek Miklaszewski też dopowiadał, ale – prawdę mówiąc – tak źle nie było. Także na lekcjach polskiego, które w jego klasie prowadził sam Dyro. A dyrektor Potoczek miał ambicje, nawet literackie, nawet teatralne. W „piątce” działał Teatr Międzyszkolny, a ponieważ od Szekspirowskich czasów wiele się zmieniło i damskich ról nie grali już chłopcy, na scenie pojawiały się dziewczęta, rzecz nie do przecenienia w czysto męskim zakładzie. Grano oczywiście klasykę, a nawet klasykę w pigułce – jakieś montaże z romantycznej literatury dokonane przez Pana Dyrektora, do których wszyscy odnosili się z najwyższą pogardą. Mułowata część uczniów, zatopionych w lekturze „Tempa” – bo zainteresowaniem darzyła tylko to, co działo się na stadionach Wisły i Cracovii. My, trochę oczytani, obnoszący się z „Drogami wolności” Sartre’a pod pachą – bo gardziliśmy wszystkim, co pachniało XIX wiekiem, Romantyzmem i bogoojczyźnianym patosem. Rozprawialiśmy o esencji i egzystencji, niewiele rozumiejąc, bo egzystencjalizm przede wszystkim kojarzył się z czarnymi, luźnymi swetrami. Rzecz dziwna, ale z równą, a może nawet większą pogardą traktowaliśmy komunistyczną rzeczywistość, a zwłaszcza literaturę zwaną buraczaną, która już, na szczęście – była druga połowa lat pięćdziesiątych – odchodziła w niepamięć.
Oczywiście Krzysiek nie byłby sobą, gdyby nie miał kłopotów z dyrektorem Potoczkiem. Nie z powodu antyteatru międzyszkolnego, na którego deskach wystawione zostały „Dziady profesorskie”, oczywiście autorstwa i w reżyserii Krzysztofa Miklaszewskiego. Nie, powody zatargów były inne, na przykład związane też z „Dziadami”, ale Mickiewiczowskimi. Krzysiek, wywołany do tablicy, nazwał polski „arcydramat” utworem słowno-muzycznym i dodał, że Mickiewicz z całą pewnością dramę tę zerżnął z opery. Boże, co się działo! Piekło! Pała na okres! Skandal! Za karę musiał uczyć się na pamięć „Potopu” i do dzisiaj nienawidzi pana Kmicica, jego „komiltonów”, Zagłoby i wszystkich Radziwiłłów razem wziętych. I pociesza się, że sam profesor Kazimierz Wyka nie przepadał za „Potopem”, nazywając go pierwszym polskim komiksem. A po latach nie bez radosnej satysfakcji dowiedział się, że inny ze słynnych krakowskich polonistów, prof. Kubacki, widział pokrewieństwo pomiędzy „Dziadami” a operą w wiekach XVII i XVIII… Drugi raz afera wybuchła, kiedy Krzyśkowi, w jedenastej klasie, przed maturą, dyrektor Potoczek kazał przeczytać zadanie domowe. Wstał, otworzył zeszyt i zaczął czytać, starannie, powoli odmierzając słowa. Coś musiało tknąć polonistę, bo kazał dać sobie zeszyt. A w zeszycie pustka. Białe kartki. Ani jednego zdania. Po prostu uczeń Krzysztof Miklaszewski całe wypracowanie na poczekaniu wymyślił z głowy, czyli z niczego. Znowu afera! I to jaka!
A jeszcze pokłócili się z Potoczkiem o „Cricot 2”. Wszyscy ambitni uczniacy chcieli zobaczyć dziwaczne spektakle Jaremianki, podobnie jak chcieli bywać w Jazz Clubie i popijać wino „Pod Szóstką”. Krzysiek zobaczył „W Nowym dworku”, niewiele zrozumiał, ale dowodził dyrektorowi, że o wielkości spektaklu świadczył fakt, iż aktorzy siedzieli w… szafie. Zacny pedagog, twórca i opiekun Teatru Międzyszkolnego, przeżył silny nerwowy atak…
Nie był Krzysiek wyłącznie kontestatorem i licealnym intelektualistą. Podobnie jak w podstawówce interesował go sport, już nie gówniarskie bicie się po pysku, nazywane boksem, i nie zośka – ale sport prawdziwy. Nie piłka, niestety, bo tylko piłka pasowała wówczas na prawdziwego idola, ale lekkoatletyka. Biegał w sztafecie 4×400 metrów, wybiegał siódmy czas w Polsce, ale i tak nie przegonił Zbyszka Wójcika, zwanego Czarnym, przedwcześnie zmarłego Zbyszka Wójcika z mojej „francuskiej” klasy, który też wprawdzie nie sięgnął szczytów, ale startował na 800 metrów w wielkim lekkoatletycznym meczu USA – Polska. Takie dziwne były to czasy, mały, biedny kraj z pogranicza wschodniej Europy walczył z amerykańską potęgą…
Jeszcze wtedy do końca nie wiedział, kim będzie: sportowcem? polonistą? anglistą? historykiem sztuki? Na razie zdał maturę, bo – nie licząc skandali na lekcjach dyrektora – był świetnym uczniem. Zaczął studiować polonistykę, miotając się pomiędzy Schulzem a strukturalistyczną analizą twórczości Norwida. Dzięki seminarium prof. Dłuskiej odkrył Miłosza i Wierzyńskiego. Były lata sześćdziesiąte i uciekinier z PRL ciągle pozostawał na indeksie. Jeszcze dwadzieścia lat później, kiedy ustrój zaczęły podmywać coraz silniejsze fale buntu, książki Miłosza wynosiło się z „Jagiellonki” za pazuchą – na słowo honoru dane panu Mietkowi Zającowi.
Polonistykę ukończył, zaczął pracować u prof. Markiewicza, skończył też historie sztuki, filologia angielska znudziła go szybko. Jednocześnie zaczęło się coś zupełnie nowego, nowa przygoda, która nie pozwoliła, aby dzisiaj, po przedreptaniu ścieżki uniwersyteckiej kariery Krzysztof Miklaszewski był profesorem. Zaczął pociągać go świat, o który ocierał się w dzieciństwie, kiedy w kuchni mieszkania rodziców zupą i wódką krzepili się ludzie krakowskiej bohemy.
Jeszcze wtedy żył pełnią życia, wręcz nimi tętnił studencki Klub Pod Jaszczurami. Owszem, grająca szafa za złotówkę wypluwała najmodniejsze melodie, owszem na górze tańczono, a na dole w piwnicy pito. Jednak „Jaszczury” przede wszystkim były po to, aby w nich dyskutować – długo i zażarcie, do ochrypnięcia, do wyczerpania argumentów oraz przeciwników. Mówiło się o polityce – i Władysław Machejek uginał się pod huraganowym ogniem złośliwości. O literaturze – i Przyboś, atakujący za turpizm Grochowiaka i zarządzający deratyzację jego wierszy, obrywał zdrowo od rozemocjonowanej sali, nie pomogło mu nawet wsparcie Kornela Filipowicza, który własną chudą piersią osłaniał nieco wystraszonego i, przede wszystkim, obrażonego mistrza.
Krzysztof wszedł w studenckie życie kulturalne, które rozciągało się na przestrzeni dwóch kilometrów, od Nowego Żaczka (dziwne, ale kiedy Stary Żaczek kisł w marazmie, „Nowy” tętnił życiem), nieopodal Błoń, gdzie brylował poeta Moczulski, po „Jaszczury” w samym centrum, tuż obok kościoła św. Wojciecha. Działał w słynnej grupie „Sowizdrzał”, pisywał do „Kuriera Akademickiego”, wreszcie w 1967 roku zaczęła się kolejna przygoda – z Teatrem STU.
„Spadanie” i „Sennik polski”, spektakle Krzyśka i Chudzińskiego – to były wydarzenia, hity, mówiąc współczesnym językiem. Walił na nie cały Kraków, odczytując podteksty i dopatrując się podtekstów.
Dzięki STU Krzysiek zaczął zwiedzać świat – tak, jak niegdyś wędrowni komedianci – rzemiennym dyszlem, od miasta do miasta, od hotelu do hotelu. Niebywała przygoda w czasach, kiedy paszporty racjonowano, i to bardzo oszczędnie, a średni miesięczny zarobek w PRL oscylował wokół dwudziestu, trzydziestu dolarów. Ze STU pojechali do Palermo, zawadzili o Monte Cassino, gdzie Krzysiek, podobnie jak później w Paryżu, złamał dyscyplinę, samowolnie udając się z kolegami na słynne wzgórze. Miasteczko Monte Cassino leży w dole, na wzgórze, pod biały klasztor, odbudowany po wojnie, serpentynami prowadzi droga, na której dostają zadyszki autobusy. Krzysiek ruszył pieszo, nie drogą, ale wprost, wspinając się po ostrym zboczu. Poczuł czym było szturmowanie wzgórza. Przynajmniej poczuł częściowo – bo przecież wspinali się bez ekwipunku, bez ciężkiej broni. Do biegu nie zmuszał ich ostrzał.
Ponieważ właśnie mijała jakaś Andersowska rocznica, wyprawa na Monte Cassino mogła uchodzić za pielgrzymkę. Może dlatego dyrektor teatru początkowo był zdecydowanie na nie, ale później złamał się i też ruszył na górę. Nie pieszo jednak, ale taksówką – co w tamtych czasach dla Polaka stanowiło luksus tak niebywały, że aż nieprawdopodobny. Miał jednak pecha – taksówkarz, zawiózł go na wojskowy cmentarz, ale… niemiecki. Widocznie i on wiedział, że taksówkami podróżują pokonani, podczas gdy zwycięzcy pielgrzymują pieszo albo dychawicznymi autobusami…
Później przyszedł czas przygody z Kantorem. Posępny, czarny, popędliwy artysta z pewnością nie pamiętał małego chłopca, poznał Krzysztofa jako dorosłego człowieka, dziennikarza, który miał czelność prosić go o wywiad do „Magazynu Kulturalnego”. O dziwo wywiad się udał, chociaż Kantor krzyczał, zasypywał słowami, Krzyśkowi udało się wyłowić to, co najważniejsze – wewnętrzną logikę oraz intelektualną szczerość.
Z Kantorem pracował przez piętnaście lat. Za darmo, za zaszczyt grania w jednym z najlepszych teatrów świata. Za taką zapłatę warto było znosić wszystko. Łącznie z kaprysami nieobliczalnego Mistrza.
Z początkiem lat siedemdziesiątych Krzysztof Miklaszewski wsiąkł – bezpowrotnie, na zawsze, a przynajmniej na długie lata – w telewizję.
Był kierownikiem Teatru Telewizji, a czym był ten teatr – wiedzą tylko przedstawiciele średniego pokolenia. Na poniedziałkowe spektakle czekało pół Polski – aby na małym ekranie zobaczyć aktorskie znakomitości w znakomitych rolach.
Nakręcił też Krzysiek kilkaset, bodajże osiemset programów, wędrował po kraju z kamerą, realizował „Twarze teatru”, dostał Złoty Ekran. Oczywiście, i tutaj musiał mieć kłopoty, podobnie jak w przedszkolu, podobnie jak w słynnym V Liceum, ale ponieważ dzisiaj wszyscy chwalą się, że za komuny wpadali w tarapaty, Krzysiek woli darować sobie hagiografię. Po 35 latach pracy w telewizji zasiada w Komisji Etyki, co z buntownika, z prowokatora czyni osobę czcigodną.
Stał się popularną postacią, przeciętny krakowianin rozpoznaje go, tak jak rozpoznawał kiedyś Kantora, Skrzyneckiego, Balewicza…
Andrzej Kozioł, Za kulisami teatrów, pierwodruk: „Dziennik Polski” 1996 , nr 45 – II część eseju biograficznego.
Przedruk całości: [w książce:] Andrzej Kozioł, Krakowianie, t. II