Krzysztof Miklaszewski
Czy piosenka jest dobra na… wszystko?
Czy – rzeczywiście – jak chcieli znakomici twórcy: Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski: Piosenka jest dobra na wszystko?
Historia Polski, zwłaszcza ta – przełomu dwóch ostatnich wieków – zdaje się nieustannie potwierdzać, że… tak. Racja – zatem – leży po stronie autorów, którzy słowami przeboju, od chwili jego narodzin, tzn. od dnia 16 października 1958 roku, kiedy to na antenie I Programu TVP pojawił się po raz pierwszy Kabaret Starszych Panów, ciągle nam przypominają, że to właśnie piosenka zawsze jest w stanie wesprzeć nas w najcięższych chwilach.
Piosenka bowiem nigdy nie przestała towarzyszyć naszemu myśleniu o współczesności, detalicznie rejestrując i nasze żale do bliźnich, i pretensje do otaczającej rzeczywistości. Więcej – i to jest chyba najważniejsze – potrafiła i potrafi nadal budować i kształtować nasze marzenia o przemianach, których się wewnętrznie domagamy.
Wiemy to wszyscy: ci – łagodnie wychowani na muzyce country, ci – bardziej głośni wyznawcy shanties, ci – krzykliwi, którzy wybierać lubią głos protest-songu, i ci – łączący wszystkie te tony w wyrafinowanych mieszankach rocka, a więc – wszyscy, którym nie wystarczały kiedyś i dziś nie wystarczają ani wywody publicystyki politycznej, ani nauki moralne religii, ani też kojące słowa poetyckich metafor.
Należę do pokolenia, dla którego rzeczywistość bez piosenki nie istnieje, a codzienność domaga się tej samej nieustannej pomocnej interwencji, jakiej oczekiwaliśmy od sztuk wizualnych, teatru i filmu.
Dlatego też – w czasach socjalistycznej „urawniłowki” – tak mocno smakowaliśmy wszystkich zakazanych jej smakowitych owoców, spadających z egzotycznych, a pełnych muzycznych dźwięków, rajskich drzew „zgniłego Zachodu”.
Najpierw dosięgły nas echa Festiwalu w San Remo, dorocznego przeglądu włoskiej piosenki, który od roku 1951 stał się wzorem dla europejskich konfrontacji piosenkarzy z naszym Sopotem – włącznie. Kto z naszego pokolenia nie nucił przez lata melodii przebojów końca lat 50. czyli piosenek Domenico Modugno (Volare, Piove), Freda Buscaglione (Guarda che luna), Tony’ego Dallary (Come prima) czy Miny (Tintarella di Luna)? Kto nie przejęła wieść o samobójstwie Luigi Tenco (1962), kultowego wykonawcy Mi sono immorate di te (1962) czy relacja o przedziwnych okolicznościach wypadku samochodowego, w którym zginął (1980) znienawidzony przez włoski establishment – Rino Gaetano – radykalny interpretator kultowej Gianny (1978)? Kogo – wreszcie – nie wzruszały przeboje przełomu lat 70. i 80. – w wykonaniu duetów: Umberto Toni’ego i Moniki Bellucci (Ti Amo – 1979) czy Ala Bano i Rominy Power (Felicita – 1982).
A przecież już wtedy równie uważnie wsłuchiwaliśmy się w muzyczne echa francuskich piwnic i piwniczek, w których pobrzmiewały kiedy wsłuchaliśmy się w lansowane przez konspiracyjnie w Polsce słuchane Radio Luxembourg (potocznie nazywane: „Luxy”). Tam – usłyszeliśmy po raz pierwszy powojenne przeboje Edith Piaf i Yves Montanda, nawiązujące wprost do przedwojennej tradycji Czarnego kota (La chat noir) Tam – witaliśmy ballady Charlesa Aznavoura, liryczne wyznania George Brassensa i egzystencjalne songi Juliette Greco z lat 50. Tam też – już na bieżąco – przyszło nam obcować z utworami Gilberta Becaud z początku lat 60. (z najbardziej francuskim przebojem w wersji… angielskiej – Le It Be) czy Mireille Mattieu – gwiazdy następnej już dekady (np. Acropolis adieu).
A jeszcze – niedługo potem – w tych samych latach 60. – roznieciła nasze zmysły brytyjska inwazja rocka. Przeboje Beatlesów: Imagine, Please me Please czy Yellow Submarine konkurowały w naszych głowach z przebojami The Rolling Stones, których występ w Sali Kongresowej warszawskiego Pałacu Kultury – 13 kwietnia 1967 roku stanowił w całym bloku socjalistycznej Europy – nie lada sensację. A na dodatek jeszcze uczyliśmy się słów popularnych hitów Fredie Mercurego i jego grupy The Queen: Bohemian Rapsody i We Are The Champions.
Niepokoiły nas także i pobudzały naszą niechęć do politycznego establishmentu – programowe songi Doors’ów i ich leadera – Jima Morrisona Riders on the Storm czy Light My Fire, utwory twórcy, którego nonkonformizm doprowadził do przedwczesnej śmierci (1971).
Morrison – ten jeden z zachodnich „buntowników bez powodu” stał się przecież jednym z wzorów polskiej młodzieży, której hippiesowski zryw dowodził, że tzw. polski model socjalizmu ma już żywot bardzo krótki.
Amerykański kontynent, zresztą, podobnie – jak dla naszych ojców, wychowanych na jazzie – stał się dla nas muzyczną „ziemią obiecaną”, z której cały kontynent europejski po dwóch wyczerpujących wojnach mógł czerpać pełnymi garściami. Zwłaszcza,że idole muzyczni Stanów Zjednoczonych byli dobrze przygotowanymi zawodowo fachmanami, multi – instrumentalistami, uprawiającymi z powodzeniem jednocześnie tak różne – zdawało by się – rodzaje muzyki, jak blues, folk, gospel czy jazz.
Pomiędzy moimi, zamykającymi granice mojej fascynacji piosenką, dwoma kultowymi postaciami amerykańskich idoli: Elvisem Presleyem a Michelem Jacksonem ważne miejsce w mojej pamięci zajmuje twórczość mistrza bluessowego – Jimi Hendrixa, fanatyka i wirtuoza gitary, stale i oryginalnie ulepszającego swój instrument i rock-and-roll’owca – Chubby Checkera, promotora twista (Let’s Twist Again – 1961). Obok Kanadyjczyka pochodzenia… polskiego – Leonarda Cohena – piosenkarza, poety i pisarza w jednej osobie wspominam też często wiernego folk-rockowi, typowego Yankesa urodzonego w stanie New Yersey – Bruce Springsteena, występującego z własnym zespołem E Street Band – piosenkarza i kompozytora, twórcę bardzo aktywnie wspierającego akcje charytatywne (m.in. koncerty, upamiętniające tragedię 11 września).
Obok nie żyjących dwóch mistrzów amerykańskiego country – „mężczyzny w czerni” Johnny’ego Casha i pięknie posiwiałego – Kenny’ego Rodgersa, aktora i wykonawcy, laureata trzech nagród Grammy, chciałbym na zawsze zachować w pamięci postać inspirującego fanów tego gatunku – poety i piosenkarza – noblisty w dziedzinie… literatury (2016) – Boba Dylana, którego oryginalny i twórczy charakter poezji śpiewanej przekonał nawet największych niedowiarków konserwatywnego bardzo sztokholmskiego jury.
Ta nobilitacja tekściarza to bardzo istotny sygnał historycznego uznania znamiennej roli piosenki w naszym codziennym życiu. Co staje się zresztą inspiracją drugiej części odpowiedzi na tytułowe pytanie niniejszych rozważań. Zwłaszcza, że wypełnia ją refleksja o sytuacji naszej rodzimej twórczości w tym zakresie. Refleksja dosyć smutna,ale prawdziwa.
Granice tej refleksji wytyczają mi bowiem zawsze doświadczenia biograficzne. A ich charakter – w moim wypadku – ukształtowało całkowicie i miejsce, i środowisko artystycznego dojrzewania. Miejscem takowym był dla mnie Kraków, środowiskiem – klubowe piwnice początku lat 60. A to – w mojej edukacji muzycznej – oznaczało po prostu – jednoczesną fascynację jazzem i otwarcie na piosenkę. Krakowskie piwnice jazzowe uświadomiły mi absolutną wyższość siły muzyki poszukującej w jej bezpośrednim i pozasłownym, a więc bardzo uniwersalnym przekazie, piosenka zaś – utwierdziła we mnie – równie absolutną konieczność natychmiastowej słownej reakcji na rzeczywistość. Była to – głównie piosenka kabaretowa.
Jednym słowem: godzenie tych dwóch skrajnych, zdawało by się wykluczających się typów reakcji, okazywało się wewnętrznie spójnym wymogiem aktywnego i świadomego uczestnictwa w życiu społecznym miasta, kraju i narodu. Jazz-Klub i Klub Pod Jaszczurami, Piwnica Pod Baranami i teatry studenckie (Teatr 38 i Teatr STU) to były – zatem – moje prawdziwe muzyczne uniwersytety. Nic więc też dziwnego, że poszukiwałem piosenki na imprezie do takich poszukiwań stworzonej. A taką był już istniejący w czasie moich studiów w Krakowie Festiwal Piosenkarzy Studenckich, przemianowany wkrótce (bardzo słusznie!) na Festiwal Piosenki i Piosenkarzy Studenckich. I tu właśnie, jako jednemu z wielu jego organizatorów (na początku lat 60.), dane mi było obcować zarówno z piosenkarską „zmianą warty” bardzo chaotycznego na przełomie lat 50. i 60. rynku polskiej piosenki, ale – co ważniejsze – z twórczym – zdawało się wtedy – przełomem kształtowania tego gatunku. Tu – w Krakowie – powstała – moim zdaniem – artystyczna kuźnia, która przyciągając cały zastęp „młodych, zdolnych” dostarczała go Opolskiemu Festiwalowi, który te odkrycia natychmiast nobilitował. I to ona decydowała o rewolucji w polskiej piosence. Z tej to krakowskiej – jak to pisano – „trampoliny do skoku w świat zawodowy” skorzystało tak wielu różnych w swoich wykonawców, którzy wyznaczyli rozwój polskiej piosenki, że trudno tego faktu nie zauważyć i nie docenić.
Różnice np. między laureatkami krakowskiego konkursu: Ewą Demarczyk a Marylą Rodowicz czy Elżbietą Adamiak wynikają nie tylko z odmiennego charakteru uprawianych przez nie gatunków. Ich predyspozycji, ani warsztatu profesjonalnego nie da się – w ogóle – ani porównać, ani zestawić.
Dojmującą jednak będzie refleksja negatywna, konstatacja, że żadna z nich, mimo wspaniałych zapowiedzi, nie przekroczyła nawet progu rodzimej fascynacji i nigdy nie zrealizowała w pełni swoich możliwości. Więcej: gdy taka szansa rzeczywiście się pojawiła, nigdy nie została wykorzystana.
Historia polskiej piosenki uczy, że znaczny ciężar winy leży po stronie samych artystek. Jest to ewidentne przynajmniej w dwóch bardzo różnych świetnie rokujących przypadkach.
Wspomniana już – zmarła w tym roku – Ewa Demarczyk – to ofiara własnego… perfekcjonizmu. Mimo bardzo udanego debiutu w paryskiej Olimpii i wspaniałego szwajcarskiego tournee w roku 1964 – sama zadecydowała o rezygnacji ze stałego paryskiego kontraktu, który – na pewno – otworzył by jej drogę do światowej kariery. Więcej: w następnych dekadach – mimo posiadania własnej sceny – zrezygnowała całkowicie z publicznych występów.
Zjawiskowa – zaś – diva polskiej piosenki, właścicielka „czterech oktaw sopranu koloraturowego” – Violetta Villas [zm. 2011] po serii spektakularnych sukcesów międzynarodowych lat 60. i 70. w następnej dekadzie tak pogubiła się w realiach amerykańskiego przemysłu rozrywkowego, że pozostała już jej tylko rejterada z pola „artystycznej bitwy” do polskich „opłotków”, które doprowadziły ją do bardzo smutnego końca kariery.
Te dwie zaprzepaszczone światowe kariery wyrosłych w naszym kraju talentów światowego pokroju uczą, że piosenka – jednak – nie jest dobra na wszystko. Zwłaszcza w naszym kraju, gdzie krytyka artystyczna nie ma żadnego społecznego posłuchu, a tzw. artystyczne menadżerstwo jest zwyczajnym, partackim amatorstwem. Nie mówiąc już o kolejnych rządach odnowionej w roku 1989 – Polski mających gdzieś mecenat kulturalny.
Pozostaje hasło Wojciecha Młynarskiego „Róbmy swoje!”. Hasło pobudzające, bo polski humor był zawsze naszym psychologicznym wentylem bezpieczeństwa i oznaczał resztki społecznej odwagi. A jest ona – szczególnie dzisiaj – potrzebna w momencie, kiedy zza każdej najgłupszej nawet reklamy wyziera głupawa facjata Pana Zenka, a tłum zmarzniętych, choć mocno podpitych matołków pląsa w telewizyjnym rytmie disco-polo na sylwestrowym śniegu Równi Krupowej.
Biblia Przykazań Twórczych Młynarskiego obowiązywać nas więc musi w całej swojej rozciągłości. Bo takiego obrazu destrukcji gatunku nie przewidzieli nawet najbardziej pazerni wrogowie walczącej zawsze z establishmentem polskiej piosenki.
[druk:] „Piosenka” – Rocznik Kulturalny pod red. Jana Poprawy, 2020 nr 8