Rozmowy z Krzysztofem Miklaszewskim...

Teatr ma twarz aktora

Z Krzysztofem Miklaszewskim rozmawia Marian Szulc
[„Gazeta Południowa”, 1980 nr 57]

Twoje nazwisko od lat w różny sposób wiąże się z życiem teatralnym. Chyba tylko aktorem jeszcze nie byłeś, bo…

O, przepraszam, mam za sobą kilkaset występów w Cricot 2, z którym jestem związany od roku 1973.

Tym bardziej więc będzie na miejscu pytanie o źródła tego wszechstronnego zainteresowania teatrem. Współtworzyłeś niegdyś teatry studenckie, współpracowałeś ze STU, pisujesz do dziś scenariusze teatralne, masz na koncie setki teatralnych programów w telewizji, przygotowujesz książki o aktorach… Skąd to wszystko?

Podejrzewam, że inaczej być nie mogło, że teatr mam już zakodowany w genach. Jeśli ktoś ma matkę, która studiując medycynę (wówczas studia lekarskie odbywały się na UJ) grywała w Cricot – 1, wuja współzałożyciela tego teatru, a wśród dalszej rodziny posiada jeszcze współpracownika Stanisławskiego – to ktoś taki nie może być obojętny na teatr.
Na serio zaś mówiąc zdecydowała chyba atmosfera dzieciństwa i wczesnej młodości. Do naszego domu przychodziło wielu artystów, m.in. Jaremianka, Filipowicz, Pronaszkowie, Cybisowa, Puget, Dunikowski, Jan Wiktor – i godzinami rozmawiało się o teatrze. Były to lata pięćdziesiąte, królował u nas socrealizm, a oni cały czas mówili o teatrze awangardowym, którego nie można było u nas na żadnej scenie zobaczyć.

Po tych wyjaśnieniach pora chyba przejść do meritum, a – w założeniu przynajmniej – ma go stanowić zakończona niedawno emisja cyklu programów telewizyjnych „Twarze teatru”. Było tych programów 50?

Tak, a na antenie emitowano je ponad 80 razy (były bowiem i powtórki). Pierwszą „Twarzą” – w styczniu 1976 r. – była Anna Polony, ostatnią – dwa tygodnie temu – Roman Stankiewicz, również – i poniekąd symbolicznie – z krakowskiego Starego Teatru. Przedstawiliśmy sylwetki aktorskie 29 mężczyzn i 21 kobiet z 15 teatrów z 7 ośrodków pozawarszawskich.

Dlaczegóż to stolica była tak dyskryminowana?

Takie było założenie – pokazać, że na tzw. prowincji pracują także znakomici aktorzy, nie gorsi – a czasem lepsi – od warszawskich sław. To taka odtrutka na długo lansowany przez recenzentów stołecznych pogląd, że poza Warszawą teatr w Polsce nie istnieje. Przez wiele lat nie zauważano takich placówek, jak sceny krakowskie, jak Dejmkowski Teatr Nowy w Łodzi, Teatr Polski we Wrocławiu czy Teatr Wybrzeże w Gdańsku. A już aktorów dużej klasy można znaleźć w każdym mieście posiadającym teatr.

Nie wiem, czy to wyłącznie twoja zasługa, ale czołówki najnowszych polskich filmów pełne są właśnie aktorów „prowincjonalnych”, którym jeszcze kilka lat temu trudno się było przebić na ekran.

Daleki byłbym od przypisywania sobie wyłącznych zasług, ale pewnie coś jest na rzeczy. Chyba wspólnym wysiłkiem udało się zwalczyć lenistwo reżyserów i kierowników produkcji, którzy obracali się w kręgu stale tych samych nazwisk.
Był taki tydzień w telewizji, gdy Pszoniaka pokazano w 20 (!) różnych programach, kiedy indziej zaś Englerta w 17. Mam sygnały od aktorów, że po programie zaczęli dostawać propozycje z filmu, z innych programów telewizyjnych. Tak było z Nogajówną, Winiarską, Michałowskim czy Bistą, wielu wręcz zrobiło karierę ogólnopolską. Może to przypadek, ale mam wrażenie, że bohaterowie „Twarzy teatru” są już dziś znani w całym kraju.

Wszyscy?

Wszyscy to chyba nie. Zresztą z tą popularnością aktorów to różnie bywa. Kiedyś pytałem widzów o opinie o Jerzym Treli, a było to po przedstawieniu „Dziadów”, w którym kreował główną rolę. Byłem szalenie zaskoczony tymi opiniami. Jeden widz mówi mi: „Trela? Co on tak dziwnie podskakuje w telewizji”. Drugi wyraża pochwałę leworęczności Treli. Dopiero trzeci wyjaśnił mi nieporozumienie: „Trela? Chodzi o tego boksera”. Aktor Trela już był sławny, ale nawet u wielu widzów teatralnych przyćmiewał go jeszcze sławą bokser o tym samym nazwisku.

Mówimy tu stale o aktorach, a przecież twarze teatru to także reżyserowie (ci może nawet przede wszystkim), scenografowie, dramaturdzy. Dlaczego dla nich zabrakło miejsca w programie?

Ponieważ moim zdaniem w teatrze ważny jest tylko aktor, obok widza oczywiście bo teatr to ich dialog. Wszystkie inne elementy: wymowa tekstu, wizja reżysera, wyobraźnia scenografa czy kompozytora – to okoliczności dodatkowe, które mogą co prawda wzmóc lub osłabić ten dialog, ale dla samej istoty teatru są mniej ważne.

To chyba niezbyt dziś popularny pogląd? Teatr współczesny poszedł inną drogą.

Zafascynował się tymi „dodatkami”. Kiedyś bogiem był autor, potem muzyk (opera!), w latach sześćdziesiątych scenograf a dziś reżyser. Aktora usunięto na boczny tor.
Ale już widać odwrót z tej błędnej drogi. Niedarmo reformatorzy taką dużą wagę przywiazują do aktora. Dla Grotowskiego aktor to najbardziej czuły mechanizm przekazu myśli, dla Kantora aktor to dominująca forma w jego plastyce. Toteż dla mnie twarzą teatru jest aktor, człowiek, który staje twarzą w twarz z publicznością i odnosi triumfy lub ponosi klęski w imieniu wszystkich współtwórców spektaklu.

Może stąd – wbrew praktyce scen zawodowych – taki wysoki prestiż zawodu aktorskiego?

Źródła tego niezmiennie wysokiego prestiżu usiłowałem także znaleźć realizując „Twarze”, odsiewając odpowiedzi z góry przygotowane, próbując zaskakiwać bohaterów programu. I tak sobie myślę, że widz ma mocno wyidealizowany obraz zawodu aktorskiego, że wciśnięty w gorset codzienności zazdrości temu facetowi, który na scenie co dnia zmienia twarz i epokę, przez co zdaje się być atrakcyjniejszy.

Ale widz nie zna ceny zmiany tej twarzy.

Nie zna i lepiej niech nie poznaje jej do końca.

„Twarze teatru” to już rozdział zamknięty. Co dalej?

Przerwanie tego cyklu było dla mnie już konieczną samoobroną. Mam zamiar w telewizji kontynuować cykl filmów z serii „Anatomia spektaklu” – pokazując jak od pierwszej do ostatniej próby rodzi się przedstawienie. Kończę film o Skrzyneckim, planuję o Demarczyk. A także cykl programów o pisarzach krakowskich.

Dziękuję za rozmowę.