O Krzysztofie Miklaszewskim napisali...

[dka]

Z cyklu „Znajomi, Nieznajomi z PR/TV”: Krzysztof Miklaszewski

Kieruje zespołem reportażu i filmu dokumentalnego w krakowskim ośrodku telewizyjnym, który jest samorządny i niezależny od Warszawy. Sam chętnie uprawia dokument fabularyzowany. Szukam formy wzbogacającej reportaż. Robienie filmu ikonograficznego mija się z celem. Przecież lepiej jest jakąś ideę zrekonstruować obrazem, niż tkać steki zdjęć dokumentalnych.

Lecz to już nie jest dokument. Klasycy gatunku uznają to za manipulację, kreowanie rzeczywistości… Rzeczywistość musi być zawsze kreowana, by była… interesująca.

Wiele spraw przeszkadza mu w spokojnej pracy. Jeśli chcę zrealizować film w Polsce, to najpierw kręcę go w Krakowie, montuję i zgrywam w Katowicach, a wywołuję i robię kopie ekranowe w Warszawie. Nic dodać, nic ująć.

A jednak pracuje. Ukoronowaniem jego pasji dokumentalisty jest najnowszy wideo-cykl „Twórcy polskiego teatru”. To efekt 18-letniej pracy, podczas której gromadził niezwykle bogaty materiał filmowy. Gotowe są już trzygodzinne monografie takich twórców jak Kantor, Wajda, Swinarski i dwugodzinne o Jasińskim, Jarockim i Stuhrze.

Jak mówi, to triumf ducha nad materią… Chociaż realizatorami były zmaterializowane instytucje: Interpress – film i Ośrodek TV w Krakowie.

Bakcyla teatru połknął już jako student polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wówczas stworzył Studencki Teatr Dramatyczny. W tym czasie studiował też historię sztuki. Potem siedem lat asystentury u prof. Kazimierza Wyki, prace naukowe z prozy Bruno Schultza i Cypriana Norwida. Wreszcie w 1980 r. – filmowy dyplom reżyserski…

Lecz w tych latach działo się o wiele więcej. Jako asystent Katedry Literatury Polskiej był kierownikiem programowym studenckiego klubu „Pod Jaszczurami”. Własnie wtedy spotkał studenta krakowskiej PWST – Krzysztofa Jasińskiego. Wtedy zaczęło się naprawdę. Dwóch Krzysztofów założyło Teatr STU – teatr, który dziś jest już legendą. On – Krzysztof Miklaszewski został szefem literackim (podobną funkcję pełnił też w Starym Teatrze w Krakowie i w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie.

O doświadczeniach z tamtych lat: Kierownik literacki jest dwa razy szczęśliwy – w dniu, w którym przychodzi i w dniu, w którym odchodzi…

Rok 1972 musiał zapisać się w jego pamięci. Zaproponowano mu kierowanie działem literatury i dramatu w ośrodku telewizyjnym w Krakowie. Oznaczało to… realizację w jednym roku 24 spektakli telewizyjnych. Za realizację pomysłu telewizyjnego „teatru ogromnego” otrzymał, wraz z redakcją, pierwszy Złoty Ekran.

Znał już dobrze krakowskie środowisko aktorskie. Zamarzyło mu się, aby wydobyć z cienia tzw. aktorów prowincjonalnych. Tak powstał cykl „Twarze teatru”. I znów zamierzenie ogromne – 50 sylwetek aktorskich z całej Polski. Miał wyczucie: wielu jego bohaterów to obecni luminarze sceny: Anna Polony, Teresa Budzisz – Krzyżanowska, Halina Winiarska, Henryk Bista, Janusz Michałowski, Wojciech Pszoniak, Jerzy Trela, Jerzy Stuhr.

Przy tej okazji nie odmówił sobie przyjemności spłatania figla. Na prima aprilis ’78 przygotował żart – program o nieistniejącym aktorze Janie Kowalskim. Odegrał go rekwizytor jednego z krakowskich teatrów Ferdynand Tobola. I to tak dobrze, iż zmylił wielu, a wśród nich – czołowych krytyków…

I za tę gigantyczną pracę (90 emisji w latach 1974 – 80) autora obdarzono wieloma nagrodami od Złotego Ekranu poczynając, przez nagrodę krytyki teatralnej SDP, na nagrodzie prezesa Radiokomitetu kończąc.

„Twarze” to nie tylko filmy, ale i archiwum. Do każdego odcinka zrealizowałem w teatrach po 25 dokrętek filmowych. A nagrania trwały po 3–4 godziny…

Kiedy się powie a, należy powiedzieć i b. Powiedział. Kontynuacją tematu „teatralnego” był następny cykl „Anatomia spektaklu”. Te reportaże, jak mówi, starały się „oglądać” przedstawienia od pierwszych minut próby po premierę. Tak powstały filmy o twórczości Wajdy, Jarockiego, o „Dziadach” Swinarskiego i Kantorowskich „Nadobnisiach i koczkodanach” (pt. Szatnia).

Właśnie Szatnia narodziła się po pierwszym spotkaniu z teatrem Cricot 2… Pozostał w nim przez 15 lat jako aktor. Rolę Pedla w Umarłej klasie zagrał 1173 razy, brał udział w dwóch tysiącach spektakli.

Jak został aktorem Kantora? Podczas realizacji filmu o Cricot 2 – a i w wielu innych realizacjach – przyjąłem postawę myśliwego, który ma upolować zwierzynę, lecz jako łowca bezkrwawy. Jak on, czekałem na odezwanie się głuszca lub wypłynięcie z otmętów gada, który pokaże różowy języczek. Ten języczek, to moment, na który się czeka, często bezowocnie, i który należy sfilmować.

To właśnie spodobało się Tadeuszowi Kantorowi. Lecz kij ma dwa końce. W następnym filmie „Ja, Mistrz” Krzysztof Miklaszewski ukazał psychologiczny portret Kantora, stosując właśnie ową „bezkrwawą” metodę. Nakręciłem właściwie cały ciąg awantur, jakie towarzyszyły pracy nad spektaklem „Niech sczezną artyści”. I to był mój ostatni film o Kantorze.

Był już wówczas instytucją w instytucji… pokłosiem okresu… „Kantorowskiego”, który jak sądzi zakończył się, będzie książka „Spotkania z Tadeuszem Kantorem”. W przygotowaniu jest druga rzecz, dająca pełny portret psychologiczny artysty. Czy można powiedzieć, iż po trosze żyje z Kantora?

Jak traktuje owe lata spędzone w Cricot 2? To była moja przygoda aktorska, tylko przygoda, bo aktorem nigdy nie chciałem być. Zwyciężyła ciekawość krytyka, który chciał zajrzeć do wnętrza, a lepszej metody niż autopsja nie ma.

Jak z perspektywy tylu lat spędzonych w światłach i cieniu rampy widzi relacje między życiem a teatrem? To dwie rzeczywistości, które się przenikają. Teatr nie narodził się w Grecji, jak od wieków nas się przekonuje – lecz kilkanaście tysięcy lat wcześniej. Kiedy myśliwi udoskonalili broń do takiego stopnia, iż polowanie przestało być walką o życie. Wówczas obrzęd towarzyszący wyprawie stracił swą pierwotną funkcję i przekształcił się w teatr – jako wspomnienie groźnej przeszłości. Odtąd teatr raz jest nierozerwalnie związany z życiem, a raz od niego odległy.

Ta oryginalna hipoteza o dwoistości relacji między teatrem a życiem oraz wcześniej uporczywie powtarzająca się liczba dwa, nasunęły pewne przypuszczenia…

Oczywiście – mój rozmówca wywodzi się spod znaku Bliźniąt. I jest jego typowym reprezentantem – zmienny w działaniach i nastrojach, bardzo aktywny – ale niewytrwały, niespokojny – lecz rozsądny. Cechuje go wiele sprzeczności i dualizm natury.

Zawsze robiłem dwie rzeczy naraz, poczynając od studiów. Potem równolegle uprawiałem dwa zawody: krytyka i aktora, dziennikarza i reżysera, pedagoga i publicysty. Pracuje w dwóch pismach: „Życiu Literackim” i „Dzienniku Polskim”. Dwa miejsca są miejscem jego pracy – Kraków i Warszawa. Ma dwoje dzieci, z pierwszą żoną… ale i tu widzi… perspektywy: pojawiła się na horyzoncie osoba spod znaku Bliźniąt.

Wierzę w dualizm jako najdoskonalszą formę porządku w świecie. Dlatego np. myślę, iż w literaturze nie istnieje triada: epika, liryka i dramat, lecz tylko epika i liryka. Dramat jest albo rodzajem liryki, albo epiki. W życiu też na dłuższą metę nierealny jest trójkąt; wcześniej czy później zamieni się w duet.

Życiowe przesłanie? Takie, jak bohatera sztuki Franza Werfla „Jakobovski i Pułkownik”. Mawiał on, ze zawsze są dwa wyjścia. Można wyjść, lub zostać. Jeśli się wyjdzie też są dwa wyjścia: można iść dalej lub wrócić. Jeśli pójdzie się dalej można tak sobie iść lub zawracać w nieskończoność… itd., itp.

Jaką cechę ceni u bliźnich najbardziej? Aktywność w różnorodności dążeń i zainteresowań. To chroni przed nudą. Jest to zasada Bliźniąt. Nuda najbardziej mnie przeraża. A nudzi się połowa ludzkości, druga zaś połowa usiłuje tę pierwszą bezskutecznie poruszyć, rozdrażnić, rozbawić…

Taka „bliźniacza” filozofia grozi schizofrenią. Istnieje niebezpieczeństwo pozostania w jednej roli – chorego. Ale najzabawniejsze jest to, że wiele rzeczy, które tu powiedziałem żartem, zostanie przyjętych serio.

[dka], Krzysztof Miklaszewski, cykl: „Znajomi, Nieznajomi z PR/TV”, „Antena” nr 11, 1989